Wiem, że znów dość późno ale przyznam szczerze, że miałam spory dylemat, który kosmetyk wybrać bo w lutym miałam okazję używać kilka fajnych produktów. Spośród całkiem sporego grona wybrałam dwa, które mocno dominowały nad pozostałymi.
Oba kosmetyki zaliczamy do kolorówki, której u mnie dość sporo. Pierwszy z nich, mianowicie tusz do rzęs nie przypadł mi początkowo do gustu. W ogóle byłam zniesmaczona, że tak popularna firma znalazła się w Glossy, ale… Po pewnym czasie pozytywnie się zaskoczyłam tym tuszem. Muszę jednak zaznaczyć od razu, że moje rzęsy są niewymagające, właściwie w każdym tuszu wyglądają dobrze. Są dość długie i bardzo czarne, chociaż wydaje mi się, że są trochę rzadkie. Przejdźmy jednak do samej maskary…

          Wizaż mówi, że:

Efekt pogrubionych, lekkich i uniesionych rzęs. Super lekka formuła z cząsteczkami wypełnionymi powietrzem sprawia, że rzęsy są pogrubione, a jednocześnie lekkie i uniesione. Szczoteczka o unikalnym kształcie z długimi, miękkimi włóknami unosi rzęsy i równomiernie pokrywa je tuszem.

I ja się muszę z tym zgodzić. Tusz Aero Volume firmy Avon jest całkiem przyzwoity! Oczywiście cząsteczek powietrza to nie widzę wiadomo, ale faktycznie maskara pogrubia (choć nieznacznie co dla mnie jest plusem) i unosi rzęsy nie sklejając ich i nadając mocno czarny kolor. Jeżeli chodzi o pogrubienie ja nie lubię mocnego efektu, bo nie chcę aby wyglądało to sztucznie, wolę żeby rzęsy był podkręcone, wydłużone ale niekoniecznie jakoś znacznie grubsze. 
Jest to świeżaczek od Avonu, to znaczy w momencie jak go otrzymałam czyli bodajże ponad miesiąc temu nie był jeszcze dostępny, aczkolwiek teraz jest już normalnie w ofercie firmy z tego co wiem. Koszt takiego tuszu to 17zł, także fajnie że udało mi się go dostać w boxie za 49zł wraz z innymi kosmetykami. Uważam, że cena jest nawet ok, ale ja taki efekt osiągam dzięki maskarze za 9zł, która świetnie się sprawdza, jest łatwiej dostępna no i tańsza. Nie kupiłabym za taką kwotę tego tuszu znając tańszą alternatywę, poza tym ma taki aplikator, za którym nie przepadam.

Szczoteczke ma zwykłą, najzwyklejszą, a ja przepadam za silikonowymi. Te starszego typu jakoś do mnie nie przemawiają (ale kobieta zmienną jest, więc może mi minie niechęć). Generalnie jest wygodna i praktyczna, nie skleja rzęs i fajnie aplikuje tusz. Także właściwie wszystkie obietnice są spełnione, szkoda tylko że ma krótką datę ważności bo tylko 3 miesiące, a właściwie na początku jest kiepska. Z czasem dopiero lepiej się ją użytkuje. Póki co ja jestem bardzo zadowolona i używam jej do każdego makijażu.

Na zdjęciach pokazałam efekty 1,5 warstwy. W sensie nałożyłam jedną i troszkę poprawiłam kolejną aplikacją, ale nie była to pełna druga warstwa. Mnie taki efekt całkowicie zadowala.

Kolejny kosmetyk to podkład, który podobnie jak tusz kompletnie mi się nie podobał początkowo. Na tych dwóch produktach nauczyłam się, że nie od razu powinno się oceniać produkt, ponieważ z czasem może stać się on naszym ulubieńcem tak jak stało się właśnie tutaj. Polubiłam go od momentu jak zaczęłam go nakładać Beauty Blenderem, jest znaczna różnica! Ten ulubieniec to dokładnie podkład od Rimmel’a Stay matte w odcieniu 100, czyli Ivory – najjaśniejszy o ile dobrze pamiętam, chociaż do jaśniutkiej cery się nie na da, bo ja raczej nie mam za jasnej cery, a jest dla mnie idealny. 

Podkład normalnie kosztuje ok 21, ja kupiłam go w Rossmanowej promocji -40% i jestem zadowolona, chociaż nie wiem czy jest wart 21zł. Za podobną cenę kupiłam podkład Pharmaceris, który jednak jest troszkę lepszy. Wracając jednak do Rimmela, jest to podkład którego głównym zadaniem jest matowe wykończenie twarzy i sprawdza się super. Nie jest to taki mat MAT, tylko delikatne zmatowienie, które wygląda bardzo naturalnie. Nie wysusza, nie zapycha przy dłuższym stosowaniu i utrzymuje się dość długo, szczególnie jak utrwalimy makijaż pudrem. 

Ma konsystencję musu, którą bardzo fajnie się nakłada. Wygładza skórę i ma niezłe krycie, nie CAŁKOWITE, ale niezłe. Dzięki czemu nie robi maski i daje naturalne odcienie. Bardzo przyjemnie wygląda dlatego tak go lubię, nie jest też za ciężki więc nie czujemy go praktycznie na twarzy. Kryje spokojnie lekkie zaczerwienienia i zmiany skórne. Jego jedyną wadą jest podkreślanie suchych skórek! Aczkolwiek nakładany BB jakoś nie bardzo je podkreśla także całkiem na plus tak czy siak. Efekty nałożenia podkładu możecie zobaczyć na poniższych zdjęciach.

Różnica w oświetleniu może być minimalna, ale ogólnie jest bardzo fajnie. Specjalnie pokazałam Wam policzek z pieprzykiem, bo można dokładnie zobaczyć krycie. Pieprzyk wciąż widać chociaż jest on niebo bledszy. Podkład lubię i na pewno będę często używać. Jestem na tak!
     
To by było chyba na tyle jeżeli chodzi o ulubieńców lutego! Na jutro mam nadzieję uda mi się przygotować wpis z kolejnymi wpadkami miejskiego make upu. Ale jutro zajęcia i nie wiem czy znajdę czas, jak nie to na pewno pojawi się coś innego!
PS. Mówiłam Wam już, że mam najlepszą pracę na świecie?!